Co jakiś czas w naszym sklepiku można nabyć, za jedyne 50 groszy, gazetkę szkolną. Jej nietypowy tytuł przyciąga czytelników. Oto kilka artykułów ze "Szkolnego Wibratora"


Dawka adrenaliny, której dostarcza nam szkoła, czyli tzw. STRES!

Może nie byłoby najgorzej i ”czarne chmury” przesłoniłaby myśl o miło spędzonym weekendzie, ale oczekująca na mnie koleżanka przypomina mi, że przecież dziś poniedziałek i czeka nas sprawdzian z biologii i maty (na samą myśl robi mi się niedobrze), no i przydałoby się chociaż zajrzeć do zeszytu czy książki… Zostało jeszcze 10 minut drogi… A może znów samochody będą tak jechały, że nie będziemy w stanie przejść na drugą stronę, i nie dotrzemy na czas i pytanie nas minie…Niestety, po obu stronach pusto, nawet starsza pani z chodaczkiem zdążyła przejść. Z miną skazańca spoglądam na B*** -Wiesz - mówię do koleżanki, która próbuje przypomnieć sobie jeszcze ostatnią lekcję z historii - wydaje mi się, że nie będzie dzisiaj dwóch ostatnich godzin…(mówię tak, żeby pocieszyć siebie i ją). Spojrzała na mnie, zauważyła ze blefuję i dalej opowiadała o Aleksandrze Wielkim. Idziemy jak zwykle tą samą drogą, mijamy te same drzewa, tych samych ludzi, rozmowa się nie klei…Myślę, co mi się może przytrafić ciekawego, spływają na mnie poranne marzenia o jeszcze czterech godzinach snu…No chociaż o dwóch... - Spytaj mnie z tego – chwile zapomnienia przerywa moja B***, wskazując na dwie nabazgrane strony zeszytu. Zadaję pytania i co widzę: robi dziwne miny, gestykuluje jak szalona i mechanicznie podaje mi odpowiedź. Przerażające…Zaczęłam się zastanawiać, czy wszyscy tak się denerwują i stresują szkołą.

Postanowiłam poobserwować życie mojej klasy. Jesteśmy już w szkole. Pierwsza lekcja - historia. Na korytarzu przed klasą krzyki: - Ja wezmę kropkę! – słyszę. – Ja też! –odzywa się chyba z dziesięć osób. – Ja już nie mogę – ktoś załamany  chodzi w tę i z powrotem z zeszytem, próbując sobie przypomnieć temat ostatniej lekcji. – Może dzisiaj nie będzie pytała? – pocieszamy się nawzajem, chociaż wiemy, że to raczej niemożliwe. Wchodzimy do klasy. Wszyscy siadają i z ogromnym zainteresowaniem wpatrują się w swoje zeszyty. Jakby pierwszy raz je widzieli. Większość (ta która jeszcze może) zgłasza „nieprzygotowanie” – nasze koło ratunkowe w postaci KROPKI…I właśnie ta większość siedzi już spokojnie, oczekując aż nauczyciel kogoś weźmie do odpowiedzi. – Czy są ochotnicy - pyta nauczyciel. Jak zwykle „las rąk”… Siedzę z B*** w ławce jak najniżej nachylając głowę i wypowiadając po sto razy: tylko nie ja…tylko nie ja…jak wrócę to nawet posprzątam w pokoju i w ogóle…TYLKO NIE JA!  Tak! - nie ja! S***! Ale zaraz S*** nie ma! – Matko Święta, zaraz na pewno mnie zapyta – szepcze M*** z ławki za nami i dodaje szybko – tylko mi podpowiadajcie! Cisza… Oczekiwanie… Zapiszmy temat lekcji- mówi nauczycielka. Uff...- odetchnęliśmy z ulgą. „Kropkowa” większość klasy jest niezadowolona ze straty, jaką ponieśli, bo przecież „kropki na wagę złota”. I po historii…Niestety, to nie koniec, za 5 minut matematyka…- Czy ktoś ma zadanie czwarte?- słyszę (a może to ja się pytam…[?]) E*** ma! Zeszyt przechodzi z rąk do rąk z prędkością światła i zadanie zrobione. Wszyscy zastanawiają się nad tym, czy nauczycielka ma dziś dobry humor, co będzie się działo przy tablicy… Zaczyna się. O! Dzisiaj „idą” z zadaniami „od okna”. Kolega podchodzi do tablicy. Mina „nieciekawa”, trzęsą się ręce, głos drży…Strasznie się denerwuje. Ale jest dobrze – zadanie zrobione. Ale co to?!?! Teraz środkowy rząd…idzie koleżanka Ups! – niestety nie umie…Krzyk! Chowam głowę w zeszyt: - Tylko nie ja… Odwracam się do kolegi, który siedzi ławkę dalej: - Jak to zrobić, jaki wzór?! Na szczęście poszedł ktoś inny… I tak stres i nerwy do końca dnia… Widzę, że B*** zdążyła „pozbyć się” skórek z prawego kciuka, te z lewego „straciła” na przedostatniej matematyce i nie zdążyły się przez ten czas zregenerować. Przykre, ale jakże prawdziwe. Następna lekcja minęła podobnie. Trochę luźniej na WF, nie ma to jak plotki w naszej szatni, reszta zasuwa w sztafecie, na dworze. Na angielskim dostaliśmy chwilę wytchnienia od naszej pani, przy okazji użalamy się nad naszym marnym losem, że wycieczkę szkolną to my możemy mieć, ale w weekend.

Niektórzy martwią się na zapas i rozmyślają o jutrzejszej fizyce i matmie, z których prawdopodobne sprawdziany będą powodem, by wystrzelić się w kosmos… Większość planuje, że wróci do domu i od razu zabierze się do nauki, a potem może trochę rozrywki: jakiś film czy książka. Jednak „nadzieja matką głupich”. Kończy się na tym, że wracamy do domku, konsumujemy obiad, zaglądamy do zeszytów…(tak, to trzeba sobie przypomnieć, to jest łatwe, to umiem…E tam…). Potem wynajdujemy sobie 1000000 pilnych rzeczy do zrobienia, aby tylko się nie uczyć… No cóż… Tak już jest…Zmienić to?

A jutro rano znów wstanę marząc o kilku dodatkowych godzinach snu, znów B*** będzie czekać tam gdzie zawsze, znów pokonamy tę sama drogę, spotkamy tych samych ludzi i te same problemy...

Żyjemy w świecie pełnym stresów i nerwów, dowodem mogą być chociażby paznokcie B*** – całe poobgryzane. No cóż, każdy radzi sobie ze stresem inaczej. Jedni kręcą włosy palcami, inni rysują nerwowo długopisem, a jeszcze inni nim „pstrykają”… Niestety te rozwiązania są krótkotrwałe… Byłoby nam niezmiernie miło, gdybyście Drodzy Nauczyciele pamiętali, że jesteśmy tylko ludźmi... I czasami chcielibyśmy odetchnąć... Ludzie zrelaksowani i wypoczęci są w stanie zrobić wszystko…Ci zestresowani i zmęczeni życiem niezbyt wiele.

M.

Moda na żyletki

Moda na żyletki przeszła – niesmak pozostał.

Moda nie przeminęła, po prostu jej świetność przygasła. To się wciąż dzieje, ale nie jest to już tak nagłośnione, jak było u progu fascynacji czy wzmożonej niechęci do Emo. Trendy są kapryśne…

W celu zgromadzenia konkretnych informacji poskakałam po „ciętych” forach i blogach. Udzielały się na nich głownie dziewczyny. Stwierdziłam, że jakakolwiek relacja ich wypowiedzi mija się z celem. Najlepiej przemawiają fakty i autentyczne wypowiedzi.
Rzuciła mi się w oczy ta, z okresu popularności cięć:

 „Znam taką jedną, koleżanka mojej młodszej siostry, 16 lat. Chwali się, ze wyryła sobie cmentarz na brzuchu, ludzie, ja nie mam słów po prostu.”

Cóż… ja również nie mam słów. Kolejnej również nie skomentuję. Pomyślcie…
 „Zobacz moje notki.. wiele mam o cieciu się chociaż mam dopiero 11 lat… wiem, że to głupio brzmi... młoda, głupia i wg... nie moja wina że też odczuwam ulgę”
 „Kurde i wszystko by zwrócić na siebie uwagę. Żałosne.”

„Mam koleżanki które tną się dla szpanu, a jeśli miałby jakieś problemy to cięłyby się dla samych siebie, a nie bandażowały i chodziły na krótki rękaw po to, żeby było lepiej widać ;/, a jak się spytasz, to z pełną satysfakcja odpowiadają ze musza jakoś odreagować, że życie jest ciężkie – sadzę że jeśli miałyby powody to ukrywałyby to przed światem, tak że nikt nie wiedziałby o tym, że coś jest nie tak...”

 „No jej! Bycie nieszczęśliwym jest modne. Sznyty są modne, bo to nieszczęście demonstrują…

Tak, ta część naszej młodzieżowej kultury była dość niechlubna i mam nadzieję, że nie wróci. To był kult cierpienia i depresji, wyjątkowo mnie drażniący. Wtedy to modnisiowe Emo naprawdę mnie wkurzało. Nagle zanikł indywidualizm, a wiele niewinnych osób (w tym i ja) padło ofiarą zakwalifikowania do tej subkultury. Owszem, zgadzam się, tamta młodzież ma/miała problem – poszukiwanie rozgłosu i pogoń za modą. Podeszłam do tej sprawy tak emocjonalnie, gdyż wiem, czym jest autoagresja. Wiele o tym czytałam, z wieloma osobami udało mi się o tym porozmawiać. Zapadły mi w pamięci słowa pewnej wyjątkowej kobiety, która opowiadała historię uzależniania, z którego się leczyła: „Doszłam do wniosku, że muszę być dla siebie ‚twarda’. Autoagresję traktowałam jako sposób wymierzania sobie kary. Wyrywałam sobie włosy, nacinałam nadgarstki i przedramiona, nabijałam sińce; niekiedy trzymałam dłonie pod gorącą wodą, wychodziłam na mróz bez płaszcza lub cały dzień nic nie jadłam. Z początku nie potrafiłam nikomu zaufać. Myślałam, że gdy ludzie dowiedzą się, jaka jestem naprawdę, nabiorą do mnie wstrętu i odrazy.”

O takich wstrząsających zaburzeniach słyszy się od niedawna, zalicza się je do problemów XXI wieku. Ludzie, nawet bardzo młodzi, posuwają się do czynów, które trudno racjonalnie wytłumaczyć. Warto jednak spróbować je zrozumieć. Spotkałam się z twierdzeniami, że samookaleczenie to w gruncie rzeczy próba samobójcza. Jednak zazwyczaj wcale tak nie jest. „Na ogół ludzie ci próbują skończyć z cierpieniem, a nie ze sobą” — pisze Sabrina Solin Weill, redaktor naczelna czasopisma dla nastolatków. - Ale dlaczego? Przecież zrobienie sobie krzywdy nie zamaże błędów ani naszych, ani cudzych. Wyobraź sobie, że jesteś w gabinecie zabiegowym i zaraz dostaniesz zastrzyk. Czy w takiej sytuacji czasami nie szczypiesz się albo nie wbijasz sobie w skórę paznokci jedynie po to, by odwrócić uwagę od ukłucia igły? Osoby z fobią na punkcie igieł właśnie tak robią, a osoba o skłonności do autoagresji robi coś podobnego – tyle że w znacznie poważniejszym stopniu. Samookaleczenie stanowi dla niej formę odwrócenia uwagi od jednego bólu zadaniem sobie innego.

A co jeśli ktoś z twojego otoczenia to robi? Wracam na forum…

 „Jak pierwszy raz przeczytałam ten wątek, to zastanawiałam się, co się czuje jak się widzi, że ktoś się tnie...  Dziś zobaczyłam rękę mojego kolegi... cała zmasakrowana, od nadgarstka, do ramienia... nie wiem, co on z nią zrobił, ale wyglądała gorzej od mojej... gorzej nawet od grafik, które można znaleźć w Internecie...  Już nie tnę się jakiś czas, staram się o tym zapomnieć, nigdy nie chciałam żeby komuś się coś takiego przytrafiło... nie sądziłam, że któregoś dnia tak po prostu to się stanie obok mnie. To okropne, a najgorsze jest to, że dokładnie rozumiem, co on czuje i nie powiem o tym ani jego rodzicom, ani nikomu, bo nie potrafię, choć wiem, że to powinnam zrobić... przygnębia mnie to, jest mi teraz tak ciężko. Samookaleczanie się to jedno, ale patrzeć jak ktoś inny to robi, to drugie... najgorszemu wrogowi nie życzę czegoś takiego...”

„Kiedy moja siostra zobaczyła, że się tnę to zagroziła, że jak zobaczy jeszcze jedną sznytę to powie rodzicom... W końcu i tak się dowiedzieli, ale faktycznie pomogło mi to, chociaż nie było łatwo. Ale tak szczerze teraz jestem jej za to wdzięczna.” 

     Jeśli to robisz…


Najpierw postaraj się ustalić, dlaczego odczuwasz przymus wyrządzania sobie krzywdy. Pamiętaj, że samookaleczenie nie jest po prostu nerwowym nawykiem, lecz zazwyczaj sposobem odreagowywania jakiegoś stresu. Osoba o skłonności do zachowań autodestrukcyjnych zadaje sobie ból fizyczny, chcąc złagodzić ból emocjonalny. Zastanów się więc: Dlaczego się kaleczę? O czym myślę, gdy opanowuje mnie pragnienie, by to zrobić? Czy zadręczam się jakimś problemem, związanym na przykład z moją rodziną lub przyjaciółmi?
Prawdziwą ulgę przyniesie ci zwierzenie się zaufanemu i dojrzałemu przyjacielowi.
Może boisz się komukolwiek o tym powiedzieć. Przypomnij sobie o dziewczynie, której historię przytoczyłam. Ona też się bała, ale zrobiła to. Teraz już się nie krzywdzi i ma zapewnioną pomoc. Pomyśl, bo ja pisząc ten tekst myślę właśnie  o Tobie.


« Barbie«

PEACE! Czyli o tym jak mamy dobrze.


W Polsce oczywiście :)  Nie mieszkamy w kraju ogarniętym wojną, Nie boimy się, że za chwilę ktoś wejdzie do domu i zabije nas wszystkich. Mamy spokój. A mimo wszystko i w XXI nie jest to tak oczywiste. Wojny wciąż trwają i to w wielu krajach. Jaki to ma sens?

„Słownik języka polskiego” -  wojna to „zorganizowana walka zbrojna między państwami, narodami lub grupami społecznymi, religijnymi itp., prowadzona dla osiągnięcia zamierzonych celów (np. zagarnięcia obcego terytorium lub obrony własnego); konflikt zbrojny”. Ale to tylko zlepek pustych słów. Wojna to wynaturzenie, morderstwa, gwałty, okrucieństwo. Niczym nieuzasadnione. Bo czy połać ziemi warta jest okaleczeń, widoku śmierci bliskich, dzieci, paraliżującego lęku, chorób, głodu, czy choćby utraty wszystkich materialnych wartości? Niewyobrażalne cierpienie tylko po to, by obszar kraju wzrósł o kilka hektarów. Warto?

Dzisiejsze wojny różnią się od dawnych. To raczej zwykli ludzie, a nie żołnierze coraz częściej padają ich ofiarą. Na przykład w czasie I wojny światowej cywile stanowili tylko pięć procent zabitych. Ale już podczas II wojny światowej liczba ofiar cywilnych wzrosła do czterdziestu ośmiu procent. A obecnie, jak podało ONZ, „niemal wszyscy zabici na wojnie, bo aż dziewięćdziesiąt procent, to ludność cywilna — głównie kobiety, dzieci i ludzie w podeszłym wieku”.
Według raportu Olary Otunnu, specjalnego przedstawiciela sekretarza generalnego ONZ do spraw dzieci i konfliktów zbrojnych, „szacuje się, że od roku 1987 do 2000 w konfliktach zbrojnych straciło życie dwa miliony dzieci”. Znaczy to, że w ciągu minionych dwunastu lat ginęło ich na wojnie codziennie czterysta pięćdziesiąt! Ponadto w tym samym okresie przeszło sześć milionów dzieci odniosło ciężkie obrażenia lub uległo trwałemu kalectwu. Wiele z nich nigdy nie odzyskało równowagi psychicznej po widoku bestialstwa i utraty bliskich. Olara Otunnu uważa, że jedną z metod, które może zastosować ONZ, by zahamować wzrost liczby ofiar wojny wśród dzieci, jest wyznaczenie stref pokojowych: „Miejsca, gdzie przebywają głównie dzieci, na przykład szkoły, szpitale i place zabaw, powinno się traktować jako strefy wyłączone z działań wojennych”. Tak jednak nie jest, wojna nie zna sentymentów. Ale najskuteczniejszy sposób zapobiegania śmiertelnym ofiarom wśród ludności cywilnej to „przede wszystkim niedopuszczanie do konfliktów zbrojnych” — konkluduje Radio ONZ. Nie ulega wątpliwości, że aby nie było ofiar wojny, trzeba położyć kres samym wojnom!
W Londyńskim Muzeum Wojny jakieś 20 lat temu ustawiono charakterystyczny zegar z licznikiem cyfrowym. Zegar ten nie odmierza czasu. Ma za zadanie uświadomić ludziom ogromne żniwo wojen, jakże znamiennych dla naszego stulecia. Gdy wskazówka przesunęła się o 3,31 sekundy, stan licznika wzrastał o jeden. Każda kolejna liczba symbolizowała kolejną ofiarę wojen XX wieku — mężczyznę, kobietę lub dziecko.
Odliczanie rozpoczęło się w czerwcu 1989 roku, a zakończyło o północy 31 grudnia 1999 roku. Na wyświetlaczu pojawiła się wtedy liczba 100 milionów, gdyż według ostrożnych ocen właśnie tyle osób zginęło w wojnach w ciągu ostatniego stulecia.
Pomyślmy tylko — 100 milionów ludzi! To prawie dwa razy więcej niż liczba mieszkańców Wielkiej Brytanii. Tymczasem ta statystyka nie mówi nic o przerażeniu i bólu ofiar. Nie opisuje też cierpień tych, którzy stracili kogoś bliskiego — niezliczonych milionów matek i ojców, sióstr i braci, wdów i sierot. Statystyka ujawnia jednak następujący fakt: okrucieństwo, zniszczenie idzie do przodu niczym rozwój techniczny. Historia XX wieku pokazuje również, jak bardzo ludzkość wyspecjalizowała się w sztuce zabijania.. Wcześniej postęp w dziedzinie konstruowania broni dokonywał się powoli i dopiero w naszym stuleciu nagle pojawiło się mnóstwo nowych środków bojowych. Kiedy w roku 1914 wybuchła I wojna światowa, w skład armii państw europejskich wchodziły oddziały kawalerii wyposażone w lance. Obecnie za pomocą czujników satelitarnych i skomputeryzowanych systemów naprowadzania pociski mogą nieść śmierć do każdego zakątka Ziemi, i to ze zdumiewającą precyzją. Po roku 1914 rozwinięto i udoskonalono produkcję broni palnej, czołgów, łodzi podwodnych, samolotów bojowych, broni biologicznej i chemicznej, a w końcu także bomby atomowej. A broń ta jest szczytem ludzkiego okrucieństwa. Po szersze informacje odsyłam do naszego podręcznika do PO :)
Przyjrzyjmy się np. broni biologicznej.
Od wieków ludność naszej planety była dziesiątkowana przez epidemie. W latach 1348 – 1350 epidemia dżumy spowodowała śmierć 1/3, a może nawet ½ mieszkańców Europy. Dziewięćdziesiąt lat temu w wyniku epidemii grypy „hiszpanki” zmarło na całym świecie około 20 milionów ludzi. Po broń biologiczną sięgano już w starożytności. Maszerujące oddziały pozostawiały na szlaku zwłoki wojowników zmarłych na choroby zakaźne w celu opóźnienia pościgu. W 1347 roku Tatarzy zdobyli twierdzę Kaffa, przerzucając za mury zwłoki zmarłych na dżumę. W czasie I wojny światowej Niemcy wykorzystali bakterie wąglika do niszczenia transportów mułów i koni m. in. z Rumunii oraz Argentyny do Stanów Zjednoczonych. Zwierzęta te konały w męczarniach. Broń biologiczna to broń masowego rażenia, w skład której wchodzą różne drobnoustroje chorobotwórcze (wirusy, bakterie, riketsje, pierwotniaki) oraz ich toksyny wywołujące epidemie chorób wśród ludzi, zwierząt i roślin. Są stosowane przez rozpylanie, zakażanie żywności, odzieży, opatrunków. Aby jeszcze wyraźniej naświetlić to zjawisko podam przykład broni i wirusowej, bakteryjnej, i riketsjowej. 1) wirus Ebola – wysoka temperatura, silne bóle stawów oraz obfite krwawienie ze wszystkich otworów ciała. Nie odkryto jeszcze skutecznego środka leczenia. 2) wąglik – atak dróg oddechowych, wymioty, bóle stawów, krwotoki. 3) dur brzuszny – zakażenie prowadzi do infekcji żołądka, wywołuje silną gorączkę, nieznośny ból, powiększenie węzłów chłonnych oraz owrzodzenie jelit. Jaka idea to uświęca? Ofiarą broni biologicznej pada głownie ludność cywilna. Czy możemy sobie wyobrazić, że patrzymy na męczarnie bliskich sami będąc świadomi, że również jesteśmy zarażeni i czeka nas to samo? Pewnie i śmierć. To przeżywają ludzie tacy jak my, w których ojczyznach toczy się wojna.
Czym więc jest wojna? Liczni CIERPIĄ i UMIERAJĄ dla korzyści, przede wszystkim majątkowych, nielicznych. Czyż nie mamy dobrze będąc tutaj? Bezpieczni, wolni, zdrowi. A tam? Dziecko patrzy na gwałty, śmierć, umiera. I każdy tam bardzo nam zazdrości.
PEACE!

« Barbie«